Tour De Silesia - kolejna porażka
Trochę ponad rok po ostatnim starcie w TDS, zakończonym, przerwaniem zmagań po 300km przyszedł czas na poprawę. Z powodu COVID 19, zawody zostały przeniesione z mają na wrzesień. Czyli po trzech tygodniach po BBT a tylko tydzień po wypadzie jaskiniowym w Tatrach przyszło mi się zmagać z kolejnym wyzwaniem.
Od trzech tygodni nie wsiadałem na rower. Dopiero dzień wcześniej zabrałem się za jego przygotowanie do TDS. Start w zawodach zaplanowany miałem na 8:20. Z powodu COVIDa zamknięta została sala gimnastyczna, żeby nie nocować w namiocie zdecydowałem się na przyjazd w sobotę rano.
Dzyń dzyń, coś dzwoni - wyłącz to słyszę. Wstaje, za oknem ciemno. Wyłączam budzik i idę się przejść. Zapalam światło w łazience i powoli zaczyna do mnie dochodzić po co on dzwonił. Zaczynam się przygotowywać. Uzupełniam bidony i pakuje rzeczy na rower. Robię to tak wolno, że nie mam czasu podgrzać sobie jedzenia. Zabieram więc zimne z lodówki i będę jadł w samochodzie. Ogólnie to lubię wstawać rano ale nie aż tak rano.
Pakuje rower do auta. Uruchamiam nawigację. Urządzenie informuje mnie że będę na miejscu 8:05. Wychodzi na to że jestem już spóźniony. Podróż przebiega bez zakłóceń a na miejscu jestem o 8:00. Mimo to startuje dopiero o 8:35.
Mgła zaczyna przechodzić, a słońce jest już coraz wyżej. Robi się przyjemnie ciepło. Z tego powodu zatrzymuję się kilka kilometrów po starcie i ściągam kurtkę.
Pierwsze 170km to górki. Cztery szczyty i dwa punkty kontrolne. Z czego jeden mobilny. Słońce i przyjemnie chłodny wiaterek powodują przypływ energii, aż chce się jechać. Raz dwa trzy i jestem w Ustroniu. Kilka kilometrów dalej wjeżdżam już do Szczyrku i zaczynam stopniowo zdobywać wysokość. Jestem pełen sił i idzie mi to całkiem sprawnie. Na szczycie (Salmopol 930m) podjeżdża do mnie jakaś pani i pyta czy to już szczyt. Odpowiadam - Tak, a ona na to - Gratulację. Trochę się zmieszałem, cieszyła się tak jakby osiągnęła swój cel. Pewnie myślała że i ja miałem podobny. Niestety mój cel numer jeden czekał na czwartym wzniesieniu, którym będzie Kocierz 725m. Będzie to na samym wyjeździe z Beskidów.
Kilka kilometrów poniżej szczytu na 104km był pierwszy punkt kontrolny. Przyszedł czas na jedzenie i nawodnienie organizmu. Do tego momentu wypiłem około litra wody. Zjadłem też jednego batonika. Na punkcie moją uwagę przyciąga pączek. Idąc po niego, dowiaduje się, że jest też zupa. Była to pomidorowa, podawana w dość dużym naczyniu. Niestety było bardzo mało makaronu i dużo wody. Nie powiem, bym się najadł ale na pewno uzupełniłem kalorie i dobrze się nawodniłem. Teraz przede mną 70 km i trzy większe podjazdy.
Jednak aby coś podjechać przydałoby się coś zjechać. Zjazdy to to czego nie lubię w jeździe o górach. Bardzo szybko zyskujesz prędkość i bez wiedzy jak wygląda droga, łatwo o wypadek. Zjazd z Salmopol trwał prawie do końca Wisły, gdzie nastąpił ostry skręt i podjazd pod Kubalonkę 760m. Nie trwał on zbyt długo ale już ten następny (Ochodzita 830m) to zdobywałem chyba z cztery razy, za każdym myśląc że to już. Moją wytrwałość wynagrodził widok na samiuśkie Tatry. Następnie troszkę dłuższy zjazd do Żywca, po czym nastąpił podjazd na Kocierz 725m. Na szczycie był mobilny punkt żywnościowy. Uzupełniłem wodę, jednak nic nie jadłem, nie mogłem już patrzeć na batony a tylko one tam były.
W punkcie byłem około 19, słońce właśnie zachodziło za górami i nagle zrobiło się zimniej. Ubrałem się więc cieplej. Mimo nakolanników i kurtki przy zjeździe dokuczał mi nieprzyjemny chłód. Z nadzieją na coś ciepłego w następnym punkcie, robiłem wszystko by jak najszybciej tam dotrzeć. Z minuty na minutę robiło się jednak coraz zimniej i ciemniej. Z każdym ubytkiem słonecznych promieni, coraz mniej chciało mi się jechać.
Prawie o 21 dojeżdżam do punktu Zajazd Nawsie w Bolęcinie. Cały zmarznięty, chciałbym choć chwilę się ogrzać. Niestety nie ma gdzie, muszę usiąść na ławce i zjeść zapiekankę. Tutaj też jestem trochę rozczarowany. Kończy się już dzień a nie jadłem jeszcze obiadu. Po 10 minutach ogarnia mnie straszliwy chłód. Znalazłem chyba wymówkę by dalej nie jechać. Ubrałem jeszcze czapkę i skapitulowałem. W tym momencie chciałem wsiąść w pociąg i pojechać nim na metę. Po szybki sprawdzeniu połączeń, okazuje się że następne będzie o 5 rano i jechać będę prawie 3 godziny. Trudno, w takim razie będę wracał trasą 300 km.
Do mety pozostało mi jeszcze 95km. Jadę bardzo wolno i bardzo mi się nie chce. Nagle podjeżdża do mnie jeden koleś i pyta się czy możemy jechać razem. Ja jako dezerter, przystaje na to. W tym momencie zauważyłem znaczny przypływ sił. Zacząłem trochę żałować że zamiast zmiany kategorii na OPEN, zrezygnowałem. Tak banalna zmiana jak dołączenie innego zawodnika umożliwiła mi dojechanie do mety. Krótki przystanek na stacji, pozwolił mi się ogrzać a hot-dog smakował jak nigdy. O godzinie 3:30 dojeżdżamy na metę. Nie czekając zbytnio na kryzys, wsiadam do auta i wracam.
Studium porażki:
Porażka ta skłoniła mnie do przeprowadzenia analizy. Według mnie najważniejszym powodem była chłodna noc i moje nieprzygotowanie do jazdy w takich warunkach. Następną rzeczą było brak praktycznie przez cały dzień treściwego posiłku. Trzecie to ogólne zmęczenie spowodowane innymi formami aktywności. Nie bez znaczenia był też brak treningów w ostatnich trzech tygodniach przed imprezą.
Dużo pewnie by zmienił fakt gdybym z kimś jechał. Tylko musiałbym jechać z kimś kto by nie chciał się poddać tak jak ja :D
Za rok nie będę się już zapisywał, jednak podejmę wyzwanie po raz trzeci ale nie w formie udziału w zorganizowanej imprezie a na własnych warunkach, z medalem z ziemniaka o ile ukończę ;).