Bałtyk Bieszczady Tour 2020 1008 km non stop
Start w BBT 2020 miałem zaplanowany na 22:05 w piątek. Aby dojechać do Świnoujścia musiałem wstać o 8 i wsiąść w pociąg. Na miejscu byłem po 16:00 i miałem trochę czasu na zjedzenie i zrobienie ostatnich zakupów. Po 20:00 spotkałem się z Pawłem. Zrobiliśmy sobie zdjęcie na pamiątkę i poszliśmy na linię startu. Paweł wystartował o 21:10 w grupie OPEN, ja czekałem jeszcze godzinę na start w grupie SOLO. Kiedy tak siedziałem i czekałem na moment startu, w pewnym momencie słyszę głośny huk. Był bardzo głośny i nie tylko ja go usłyszałem. Ale to ja już po kilku sekundach wiedziałem że to było rozerwanie opony w moim rowerze. W tym momencie nie chciało mi się już jechać. Dlaczego wystrzeliła i czy to się może powtórzyć - pytałem. Do startu pozostało 5 minut. Pozostałe osoby z mojej grupy stały już przed linią startu. Z pomocą innych osób szybko wymieniłem dętkę i dołączyłem do nich w ostatniej chwili. W bagażniku miałem jeszcze dwie zapasowe a na linii startu stałem przerażony tą całą sytuacją i zamyślony jak to będzie w trasie.
Przyszła godzina 22:05 i wystartowałem. Nie lubię się ścigać na początku a na końcu zwykle nie mam tyle siły :D. Tym razem również zaczynam ostrożnie. Jadę swoim tempem zmierzając do pierwszego punktu kontrolnego. Co jakiś czas ktoś mnie wprzedza a jak ktoś się zatrzyma to i ja go wyprzedzę. I tak do Płotów. Jako że jechałem SOLO to nie mogłem jechać w odległości bliższej niż 100m od innego zawodnika. Chyba że czerwone światło lub PK. Aby nie odczuwać tak “radości” z długości trasy wybrałem metodę koncertowania się tylko na następnym punkcie. Jak już się wszyscy potasowaliśmy, spokojnie dojechałem do PK1. Na tym odcinku zapoznaje jeszcze jednego kolarza, który w bardzo szybkim stylu mnie wyminął, krzycząc że ona tak na razie do pierwszego punktu, gdyż tam na nią ktoś czeka, a później już wolniej. Miała bardzo fajny numer startowy, taki jak mój rok urodzenia. Po tym byłem w stanie szybko poznać kiedy ja a kiedy ona mnie wymija.
Pierwsze Płoty już za nami. Teraz kierunek Drawsko Pomorskie, czyli okolice które bardzo dobrze znam. Mimo że jadę w nocy i mało co widzę to wiem jak piękne miejsca mijam. Zaczynam też podejmować próby wyprzedzenia kogoś na trasie. Taka sztuczka udaje mi się kilka km przed PK2. Teraz nie mam mowy o odpuszczeniu i do punktu muszę dojechać pierwszy. W Drawsku uzupełniam płyny, coś zjadam i jadę dalej. Chciałbym być jak najszybciej w Pile, aby zdążyć przed zapowiadanymi tam opadami. Kilka kilometrów od PK2 wjeżdżam na drogę krajową 10. W tym momencie zaczyna się jeden z najgorszych odcinków. Jest to droga o stosunkowo dużym ruchu, gdzie nie brakuje ciężarówek. Jazda taką drogą nie jest komfortowa a przeciwnie, bardzo stresująca. Samochody nie zachowują odległości przy wyprzedzaniu. Wyprzedzają nawet jeśli nie mają możliwości kontynuowania jazdy. Chciałbym napisać że to była masakra. Jednak wiedząc co mnie spotkało dalej, napiszę tylko - długi dość niebezpieczny odcinek.
Kilka kilometrów przed Piłą skręcamy w lokalne dróżki. Humor od razu się poprawił i jazda była o wiele lżejsza. Przez Piłę przejeżdżam bardzo skoncentrowany, tak bardzo że przejeżdżam punkt kontrolny i muszę do niego wracać. Wrócić było warto ponieważ na punkcie był podawany makaron z sosem. Był to 288km więc zjedzenie czegoś ciepłego było mile widziane. Z Piły jadę dalej drogą 10, odczuwam lekko mniejszy ruch samochodów i bez większego bólu dojeżdżam o 11:00 do Nakło nad Notecią. Za mną już 288 km i 13h jazdy. Stawiam sobie następny cel. Zrobić 500 km w czasie 24h lub krótszym.
Uciekam więc z punktu i jadę dalej. Cały czas tą samą drogą 10. Najpierw objeżdżam Bydgoszcz a później kieruje w stronę Torunia. Po drodze łapie mnie pierwszy deszcz, później ulewa. Próbuje się schronić pod wiaduktem. Ten pomysł jednak porzucam, po tym jak co chwile ktoś mnie mija. Jadę więc tak sobie cały mokry, ochlapany przez tiry do Brześcia Kujawskiego. Za Bydgoszczą był jeszcze punkt w Solcu Kujawskim. Dostałem w pakiecie nawet bilet na basen ale nie skorzystałem z braku czasu i wystarczającej ilości wody na zewnątrz. W Brześciu w końcu zjeżdżam na drogę gminną gdzie spokojnie dojeżdżam do Kowal. To już 428 km i bardzo mało brakuje do celu. Może się uda. Karta podbita więc jadę.
Z każdą chwilą robi się ciemniej. Zaczyna się kolejna noc bez snu. W głowie objawia się obraz łóżka i ciepłego prysznica. Przejeżdżając przez Gostynin miałem nawet pomysł by coś wynająć ale tak długo to przekładałem że byłem już dawno za miasteczkiem. Bez żadnej perspektywy na nocleg. Przed samym PK Łowicz droga prowadzi przez małe wioski. Jest już po 23 więc wszyscy grzecznie śpią. Jest bardzo cicho i tajemniczo. Aż tu nagle odgłos psiej szczęki. Przyspieszyłem, podniosłem nogi i tylko się przyglądałem jego zębom. Zaczynałem się bać coraz bardziej gdyż zwalniałem, ale na moje szczęście odpuścił. Na PK dojeżdżam o 23:45 Jest to już 516 km. Mogę więc powiedzieć że cel zrealizowany. Tutaj zamierzam odpocząć. Przebieram się w nowe suche ciuchy z przepaku i kładę się na materacu. Nie wytrzymuje jednak długo. W sali było bardzo duszno a wszyscy na sali jak jeden mąż chrapali. Nie zmrużywszy oka idę po rower aby jechać dalej. Spotykam Pawła który również szykuje się do wyjazdu. Tak samo Patrycje z numerem 79 i jeszcze kogoś ale o nim trochę później.
Włączam lampki i jadę w stronę Opoczna. Jednak po chwili muszę się zatrzymać. Łańcuch tak piszczy że trzeba go nasmarować. Ulewa zmyła cały smar :) Po chwili wyruszam dalej. Jedzie mi się dobrze więc wszystkich których zobaczę na drodze wyprzedzam. Mam chęć dogonić Pawła. Wśród osób które wyprzedziłem była jedną dość wyjątkowa. Pan Robert, który pokonuje tą trasę na rowerze Wigry 3. Jego jazda jest bardzo dostojna, aż miło popatrzeć. Dołujące jest jednak to że ja, na takim rowerze co mam dopiero teraz go wyprzedzam :). Przyspieszyłem i cisnę, co chwilę patrząc czy się oddalam. Już go prawie nie widzę. Odetchnąłem a tu znowu ktoś się pojawił z tyłu. Ja znowu mocno do przodu, już prawie widzę Pawła ale z tyłu też kogoś widzę. Mam nadzieję że to nie pan Robert. Inaczej położę się tutaj i będę użalał się nad swoją słabością. Na szczęście to grupka kolarzy z OPEN. Dałem się wyprzedzić i już spokojnie dojechałem do PK Opoczno. Paweł przyjechał po mnie gdyż przejechał PK tak samo jak ja w Pile.
Przez kilkanaście ostatnich i kilka następnych kilometrów trasa prowadzi tymi samymi drogami co ultramaraton Północ-Południe. Na punkcie kontrolnym nie siedzę za długo i po zjedzeniu zupy ruszam dalej. Już po kilku minutach łapie mnie deszcz. Chcąc uchronić się przed nim zatrzymuję się na przystanku i czekam. Od tego momentu przystanki autobusowe będą moim chwilowym schronieniem i miejscem gdzie mogę zamknąć oczy na parę sekund. Deszcz nie przestaje padać, raz leje za chwilę tylko kapie. Mam dość czekania i jadę dalej. Po chwili znów ulewa i jestem cały mokry. Tak dojeżdżam do Końskie, gdzie szukając przystanku, zatrzymuję się przy wejściu do szkoły muzycznej. Siadam pod drzwiami i prawie zasnąłem. Próbę tą przerwał mi jeden pan, który podszedł i zapytał czy wszystko ok. Tak mnie to postawiło na nogi, że chwilę później jechałem dalej. Kilka metrów dalej był przystanek a na nim jeden z uczestników. Przywitałem się i pojechałem dalej.
Od teraz zaczynają się tereny górzyste. Dokładnie jeden podjazd a później znowu w miarę płasko. Jadąc tak w deszczu do punktu w Starachowicach, szukam oczami sklepu ze skarpetkami, który byłby otwarty w niedzielę. Tak chciałbym mieć coś suchego na sobie. Przejeżdżając przez Skarżysko Kamienna, zauważyłem targ. Na targu sporo ludzi i może ktoś ma skarpetki - pomyślałem. Jednak się nie zatrzymałem, gdyż sobie przypomniałem, że mam tylko kartę. Kilka kilometrów dalej zdjąłem skarpetki, wykręciłem je i schowałem. Od teraz jadę w samych butach. Przed Starachowicami był dość długi zjazd. Zjeżdżając nie patrzyłem na nawigację i przegapiłem skręt w prawo i po kilku km musiałem zawracać. Wracając tak, spotykam Paulinę która również pojechała za daleko. Informuje ją o tym i razem, oczywiście w odstępach 100m - wymaganych przy SOLO jedziemy do punktu. Na 694 km jestem o 13:09 w niedzielę. Zjadam obiad a przed wyjazdem spotykam Pawła, który właśnie wyjeżdża w dalszą podróż.
Na niebie pojawiło się słońce. Ubrania wysychają w szybkim tempie a ja jeszcze szybciej robię się śpiący i myślę tylko o tym by to słońce zaszło. Następnym punktem jest Sandomierz a tereny po których przyszło mi jechać bardzo ładne. Tak ładne że zapomniałem o zmęczeniu i w blasku słońca dojeżdżam do Sandomierza. Tam nad Wisłą zmieniam swoją dietę i zajadam się ciastem. Uzupełniam wodę i ruszam na ostatni, w miarę płaski odcinek do Łańcuta. Te prawie 100km chce zrobić do północy. Jednak aby się tym nie stresować postanawiam przestać myśleć o km. Zaczynam myśleć o innych rzeczach. Nie spiesząc się w głowie, jadę o wiele szybciej na asfalcie. W pewnym momencie mijam Pawła i jego kolegę, którzy na chwilę się zatrzymali. Po krótkim czasie doganiają mnie i tak jedziemy w odstępach do Stalowej Woli. Na dworze robi się ciemno a my skręcamy na drogę krajową 19.
Najbliższe kilkadziesiąt minut będzie dla mnie bardzo emocjonujące i ciężkie. Jadę drogą którą nie ma pasa awaryjnego czy ścieżki rowerowej. Ruch na tej drodze jest bardzo duży. Co chwile ktoś do mnie podjeżdża i wyprzedza. Widać tylko światła samochodów a słychać silniki rozpędzonych ciężarówek. Co kilka minut robi się cicho jak przed burzą. Wtedy oglądam się za siebie i jak widzę nadciągający sznur ciężarówek, opuszczam jezdnię i czekam aż przejadą. Tak cały spięty i skupiony w walce o swoje życie, dojeżdżam do Sokołowa Małopolskiego. Stamtąd już bardziej cywilizowaną drogą dojeżdżam do Łańcuta. Ostatnie kilometry pokonuje późnym wieczorem. Temperatura znacznie spadła co idzie odczuć w kolanach i przemokniętych butach. Na PK jestem o 23:40. To mety pozostało tylko 150km. Z uwagi że jest to moja trzecia noc bez snu, zastanawiam się czy nie odpocząć. Decyduje się jednak jeszcze jechać.
Ubieram worki na nogi jako izolację przed zimnem i wyruszam. Teraz do przejechania mam same górki. Moje przygotowania widzi jeden uczestnik i pyta się czy możemy razem wyruszyć. Nie mam nic przeciwko. Wyjeżdżamy z Łańcuta i zaczyna się podjazd. Kolega znika mi sprzed oczu, pozostaje tylko błysk migającej lampki. Jej ruch pionowy wskazuje mi jaki będzie podjazd. Na niebie coraz więcej gwiazd a za mną w dole coraz bardziej znikające w oddali światła domów w Łańcucie. W mojej głowie zaczynają się odgrywać różne rzeczy. Skupienie na migającym świetle kolegi doprowadziło mnie do sytuacji w której nie wiedziałem już dlaczego tak za nim jadę. Musiałem nieźle przemyśleć sprawę, że nie chodzi o to światełko tylko o to by dojechać bezpiecznie do celu. W pewnym momencie ostry skręt. Ja oczywiście go mijam i muszę zawrócić. Teraz droga znacznie się zawęża, czuję jakbym jechał między opuszczonymi domami gdzieś na krańcu świata. Kręta droga zaczyna się ostro wznosić w górę. Mimo tylko paru stopni, robi mi się coraz bardziej ciepło. Na najlżejszej przerzutce zdobywam szczyt. Na nim rozgałęzienie dróg a jedyne światła to gwiazdy.
Teraz zjazd, nachylenie miejscami jest duże, trzeba używać hamulców aby bezpiecznie dojechać. Szybko zaczynam się ochładzać. Widoczność mam na kilka metrów. Ze względu na oszczędność prądu, nie decyduje się na zwiększenie mocy lampy. W pewnym momencie widzę po swojej prawej stronie zwierzęta stojące w lesie. Na początku dwa jelenie, sarna, zając. Sam fakt mnie nie dziwi ale to że są one wpatrzone we mnie już tak. Po chwili pojawia się uczucie, że już tędy jechałem i te zwierzęta też tam stały. I tak z każdym następnym kilometrem, że już tam byłem. Było to tak realistyczne, że cały czas myślałem kiedy ja tu byłem. Dopiero jak nie mogłem uzyskać informacji co będzie za chwilę, wiedziałem że to omamy i trzy noce bez snu z rzędu to lekka przesada. Trzymałem się jednak nieźle na rowerze, więc postanowiłem dojechać do punktu. Po drodze spotkałem grupę kolarzy którzy zapytali czy jestem śpiący. Ja odparłem nie. Na co słyszę: Jak ty to robisz że nie jesteś śpiący. Odparłem: Stresuje się tym zjazdem i on nie daje mi spać. Po chwili jadę już sam. Zjazd bardzo się wydłuża i nie mogę się doczekać PK. Koledzy w pewnym momencie znów mnie dogonili. Nie mówili co robili, ale słyszałem później różne historie. Jedna o tym jak ktoś nie zauważył zakrętu i wjechał w krzaki. Ktoś inny jechał rowem zamiast drogą itp..
W Birczy byłem o 3:50. Nie miałem zamiaru spać ale jak miła pani pokazała mi śpiwór, nie potrafiłem odmówić. Drzemka trwała trochę ponad godzinę, po czym obudziłem się pełen energii i wyruszyłem dalej. Do mety pozostało 80 km. Jest piękna pogoda, słońce wschodzi zza gór. O takim czymś marzyłem i po to jechałem. Nie spieszę się a delektuje otaczającą mnie przyrodą. Mam tyle energii i pełen niej dojeżdżam do Ustrzyk Dolnych. Po drodze ostatni raz mijam Patrycję numer 79, musi chwilę odpocząć gdyż łapie ją sen. W Ustrzykach wpisuje się na listę i siadam na rower. Przede mną ostatnie podjazdy i zjazdy do mety. Robi się coraz cieplej a ja na podjazdach coraz bardziej mokry. Ściągam w końcu kurtkę i od razu jest znacznie lepiej. Ostatnie 3km to wyczekiwanie na koniec.
Po dojechaniu do mety słyszę dzwonek który mnie wita. Widzę też Pawła, który już czeka. Zrobiłem to 1010 km w 61:30h za chwilę wydaje mi się że to nie pierwszy raz. Super - pomyślałem. Dwa przejazdy w cenie jednego ale muszę w końcu iść spać!!!